7
maja 1924
Z
pamiętnika Morgany Connelly
Krew.
Krew. Wszędzie mnóstwo krwi. Ocknęłam się na miejscu. Moja
najlepsza jedwabna koszula była cała w krwi. Dół był
obstrzępiony i pobrudzony błotem. Stopy miałam pokaleczone, one
też krwawiły. Najgorsze jest to, że niczego nie pamiętam. Dzisiaj
rano Alastar przeczytał w porannej gazecie o kolejnym zabójstwie.
Zaczął głośno rozmyślać nad przyczynami, snuć swoje domysły.
Gdybym nie znała prawdy, jego rozważania wydawałyby mi się
śmieszne.
W
miasteczku ogłoszono godzinę policyjną, nikt nie może wychodzić
po zmierzchu. Starają się ustalić kto za tym stoi. Nikt oczywiście
nie podejrzewa Pani Morgany, arystokratki, żony bogatego magnata, bo
i dlaczego? Nikt nie wie o moich nocnych wycieczkach. Nawet ja sama.
Wszystko to na nic. Zginą kolejni. Wiem to. Nie wiem jak to robię,
że za mną idą. Nic nie pamiętam. Nienawidzę siebie za to,
nienawidzę tego kim jestem. Muszę znaleźć rozwiązanie, nie
zniosę kolejnych, oszaleję. Jeśli już tego nie zrobiłam.
14
października 2012, teraz
Obudziłam
się gwałtownie, w gardle czując wzbierający krzyk. Choć oczy
miałam szeroko otwarte, nie widziałam pokoju - nie rozpoznałam
znajomego dotyku sztywnej, wykrochmalonej pościeli, konturów
stojącej na przeciwko mojego łóżka komody i wazonu z ciętymi
kwiatami, Molly zawsze pilnowała, żeby były świeże. Dopiero
cichy dźwięk zegarka oznajmiający pełną godzinę, wyrwał mnie
całkowicie ze snu. Zdusiłam krzyk, z całej siły zasłaniając
dłońmi usta, tak, że wydobył się z nich jedynie jęk. Powoli
paniczny strach opadł, pozostawiając po sobie wyczerpanie. Nie
zdołałabym jednak już zasnąć. Spojrzałam na zegarek: trzecia
zero dwa. Przysunęłam się do zagłówka i oparłam o niego
plecami, naciągając mocniej kołdrę, która częściowo spadła,
pewnie w trakcie mojej szamotaniny.
W
nosie i ustach czułam metaliczny posmak krwi. Na wspomnienie tego
co przed chwilą przeżyłam przeszedł mnie dreszcz, a z oczu
popłynęły łzy. Czułam, że tracę zmysły.
Od
dwóch miesięcy nie mogłam spać. Na początku były tylko
dziwaczne sny. Potem sny zmieniły się w koszmary. Koszmary, które
wyglądały jak rzeczywistość. Czułam krew i strach swoich ofiar,
widziałam przerażenie w ich oczach. Ale najgorsze było to, że....
cieszyłam się tym. Upajałam się odorem strachu, krwi i śmierci.
Nocami bałam się zasnąć, żeby znów nie doświadczyć makabry.
Ale sen w końcu i tak nadchodził, a wtedy zaczynało się piekło.
Do
świtu siedziałam z uporem odganiając zmęczenie. Kiedy tylko
pierwsze promienie słońca wpadły do pokoju, wstałam i pościeliłam
łóżko. Rozejrzałam się po pokoju. Jasne, beżowe ściany,
szerokie łóżko z ręcznie rzeźbionym zagłówkiem, drewniane
meble dopasowane do niego kolorem, cienkie, jasne zasłony i dwa
wazony ze świeżymi kwiatami. Wszystko to czyniło mój pokój
przytulnym. Ale nie czułam się w nim bezpiecznie. Już nie.
Podeszłam
do lustra. Ktoś, kto znał mnie jeszcze trzy miesiące temu, nigdy
nie powiedziałby, że ten wampir z czarnymi worami pod oczami,
szarą, zmęczoną twarzą i oczami w które powoli zaglądało
szaleństwo, to ja. Weszłam do łazienki i wzięłam chłodny
prysznic, żeby przyspieszyć krążenie i nadać twarzy choć trochę
kolorów. Kiedy już wysuszyłam się, sięgnęłam po kosmetyczkę i
ze znużeniem starałam się zakryć cienie fluidem. W ostatnich
czasach coraz częściej musiałam go kupować, co znacznie
uszczuplało mój osobisty budżet. Kiedy skończyłam, cienie wciąż
przebijały, ale nie przerażały już tak bardzo.
W
pokoju wygrzebałam z komody dżinsy i ciepły sweter. W tym roku
jesień straszyła wszystkich mocnymi wiatrami, szczególnie tutaj na
wybrzeżu. Wilgoć przenikała przez ubrania, powodując ogólne
przygnębienie. Sprawdziłam jeszcze czy mam wszystko i po chwili
schodziłam już na dół. Było jeszcze wcześnie, więc
prawdopodobieństwo spotkania kogokolwiek było równe zeru. Jednak
gdy zeszłam na dół w holu nieoczekiwanie spotkałam matkę. Matka
była równie wysoka jak ja, miała sympatyczną, pozbawiona zbędnego
makijażu twarz w kształcie serca, gdzieniegdzie usianą piegami i,
takie same jak moje, grube, rude loki. Typowe dla Irlandczyków
zielone oczy u niej miały barwę głębokiego szmaragdu. Spojrzała
na mnie zdziwiona.
-
Morgause? Co ty tu robisz tak wcześnie? - zapytała, zdejmując
buty.
-
Umówiłam się z Gwen.
Matka zmierzyła mnie
zdumionym spojrzeniem.
-
O szóstej rano w sobotę?
Palnęłam
się w myślach w głowę.
-
Tak, mamy taki projekt na biologię o naszym otoczeniu. Musimy
przejść się rano żeby skompletować informacje – wymyśliłam
na poczekaniu. Sama zauważyłam, że wymówka zabrzmiała głupio i
niewiarygodnie. Ale nie mogłam przecież powiedzieć matce o
koszmarach. Zaraz posłaliby mnie do lekarza albo od razu umieścili
w wariatkowie. Chociaż może to nie byłoby takie złe wyjście.
- Yhymm. Z tego co pamiętam
w zeszłym tygodniu też miałaś jakiś projekt – zauważyła.
- Taak, ale z angielskiego.
- Jak poszedł?
- Dobrze. Ale jeszcze nie
oceniony.
- Rozumiem. W porządku, w
takim razie do zobaczenia później. Wrócisz na obiad?
- Jasne - pokiwałam głową
i już mnie nie było. Na zewnątrz odetchnęłam z ulgą.
Wypominałam sobie własną nieuwagę. Jak mogłam zapomnieć jaki
dziś dzień? Czy jestem aż tak nieobecna?
Nie miałam oczywiście
zamiaru budzić Gwen. Poszłam tam, gdzie zawsze czułam się dobrze.
Rześkie, zimne powietrze oczyściło mi umysł, miarowy krok
pozwolił uporządkować myśli. Gdy doszłam na wybrzeże, widok,
jak zawsze gdy tu przychodziłam, zaparł mi dech w piersiach. Morze.
Ciemne i nieposkromione, piękne w swojej gwałtowności. Okrutne, a
zarazem łagodne. Odbierające życie śmiałkom, a jednocześnie dom
wielu istot. Jak mogło być dobre i brutalne zarazem?
Ostrożnie usiadłam na
skałach, przysunęłam się do krawędzi i spuściłam poza nią
nogi. Lekko się wychyliłam - pode mną były same skały. Gdybym
teraz spadła, śmierć murowana. Ale co dziwne, od czasów koszmarów
było to jedyne miejsce w którym czułam się bezpiecznie.
Codzienne zmartwienia schodziły na dalszy plan. Jedyne co
pozostawało, to spokój, fascynacja i podziw. Uwielbiałam słuchać
fal rozbijających się o klify.
Myślami wróciłam do
dzisiejszej nocy. Tutaj nie przerażało mnie to tak bardzo. Zaczęłam
myśleć nad tym, co ostatnio dzieje się w moim życiu. Każdy
koszmar miał pewien schemat. W jakiś sposób zwabiałam moją
ofiarę, która bez sprzeciwu szła za mną, z niewiadomego mi
powodu, zawsze w to samo miejsce. Nigdy nie zabijałam jej od razu.
Bawiłam się nimi, kaleczyłam, torturowałam, pozwalałam uciekać,
a potem doganiałam i z jeszcze większą przyjemnością raniłam.
Każde cięcie, każdy ruch noża był dokładnie przemyślany,
wykonywany z namaszczeniem. Widziałam ich strach, czułam krew, pot.
Radowałam się ich bólem, każdym krzykiem...
W ostatniej chwili odwróciłam
się i zwymiotowałam.
***
Pierwszy rozdział mamy już za sobą. Dość długo nad nim pracowałam, chciałam żeby zachęcił was do śledzenia moich wypocin. Mam nadzieję, że was zainteresowałam.