Chapter Three

10 maja 1924
Z pamiętnika Brynn O'Neil


Znowu został zamordowany człowiek. Choć nie mówią tego wprost, wiem, że uważają, że maczałam w tym palce. To dlatego, że mieszkam sama na odludziu. Mówią o mnie czarownica. Właściwie, mają rację. Ale to nie ja zabijam ludzi. Nawet by mi to przez myśl nie przeszło. Jestem strażnikiem przyrody, a odebranie czyjegoś życia jest wbrew naturze.
Dzisiaj miałam niespodziewaną wizytę. Pojawiła się u mnie Morgana C0nnelly. Pytała, czy znam jakieś zioła na koszmary i bezsenność. Pamiętam ją jeszcze jako młodą dziewczynę. Była śliczna, żywiołowa i taka pogodna. Teraz wygląda jak straszydło. Bardzo schudła, wygląda na zmęczoną i przybitą. A jej oczy? Jakby była na skraju szaleństwa. Tłumaczyła się, że to z nie wyspania, że źle sypia. Ale starej Brynn nie oszuka; coś niedobrego się z nią dzieje. Dałam jej zioła; prawie mi je wyrwała z ręki i patrzyła na nie, jakby była to jej ostatnia deska ratunku, gdyby od tego zależało jej życie. Zaraz jednak się ocknęła, grzecznie podziękowała i uśmiechnęła się wdzięcznie. Rozmawiałyśmy o jej dzieciach. Tu bez wątpliwości mogę stwierdzić, że bardzo je kocha. Mała Rena jest jej oczkiem w głowie, ale nie zaniedbuje starszych. Zachęcałam ją, żeby kiedyś mnie z nimi odwiedziła. Matka Morgany, Ellen często do mnie przychodziła po śmierci swojej matki z którą przyjaźniłam przez całe życie. Kochałam Ellen jak własną córkę i równie mocno przeżyłam jej śmierć. Myślę, że Morgana też z chęcią by do mnie przychodziła, ale jej mąż... Tak, Alastar jest bardzo dumnym mężczyzną, który swoją reputację i pieniądze kocha bardziej niż żonę i dzieci. Zawsze powtarzałam, że każdy kto odwiedzi Irlandię poczuje magię tego kraju. Cóż, w przypadku akurat tego Amerykanina to się nie sprawdza. Jest ślepy niczym kret. Szkoda mi Morgany. Męczy się w tym małżeństwie, niedoceniana i traktowana niczym ładny przedmiot. Myślę, że nie jest szczęśliwa; jej jedyną pociechą, ale i kulą u nogi, są dzieci. Gdyby nie one już dawno opuściłaby męża.
Chciałabym jej jakoś pomóc, ale nie wolno mi się wtrącać. Niech Bóg nad tobą czuwa, Morgano Connelly.




14 października 2012, teraz


Po wyjściu z biblioteki ruszyłam szybkim krokiem do domu. Słońce stało już całkiem wysoko, ale znad morza wiała zimna bryza. Otuliłam się mocniej płaszczem. Myślami wróciłam do tego, co powiedziała mi Shannon. Czy to możliwe, że mieszkała tu czarownica? Wiem, że jesteśmy w Irlandii, gdzie wciąż wiele osób wierzy w zielone ludziki strzegące garnka ze złotem po drugiej stronie tęczy, ale... czarownica?
Idąc z oczami utkwionymi w chodniku, nie zwracałam uwagi na to co jest przede mną. Nagle poczułam jakbym wpadła na ścianę. Odbiłam się i tylko ręce, które w ostatniej chwili otoczyły moje ramiona, uchroniły mnie przed bolesnym lądowaniem na tyłku.
- Hej. Nic ci się nie stało? - usłyszałam. Podniosłam głowę.
- Colin. Nie, wszystko w porządku. Dzięki, trochę się zamyśliłam - odparłam z przepraszającym uśmiechem. - Nic ci nie zrobiłam?
Chłopak puścił moje ramiona i uśmiechnął się zawadiacko.
- Może przeżyje.
Colin był moim rówieśnikiem. Był ode mnie wyższy o parę centymetrów, choć sama do najniższych nie należałam. Miał też coś w twarzy... coś, co przyciągało uwagę dziewczyn, młodszych i starszych. Kiedyś przeżyłam chwilę zauroczenia, ale dość szybko mi przeszło. Okazało się, że kumplowanie idzie nam znacznie lepiej niż randkowanie.
- Przychodzisz dzisiaj na ognisko?
- Ognisko? - dopiero po chwili przypomniałam sobie, o co mu chodzi. - No, tak! To już dzisiaj? Zupełnie zapomniałam, chociaż Gwen nawija o tym już od miesiąca.
- Więc przyjdziesz?
- A mam inne wyjście? Nawet gdybym nie chciała, Gwen wyciągnęłaby mnie siłą z domu, przy okazji obrażając się "do końca świata i jeden dzień dłużej" - odparłam, cytując jej ulubione powiedzenie. - Tak więc wolę pójść z własnej woli.
Colin roześmiał się.
- Masz rację. Z Gwen nie warto zaczynać. To przegrana bitwa.
- Dokładnie.
- W takim razie do ósmej.
Pożegnałam się z nim i ruszyłam dalej.
Po powrocie do domu ukradłam Molly pół blachy świeżo upieczonych, cynamonowych ciasteczek i z dziennikiem Brynn w jednej ręce, ciepłym kocem i poduszą w drugiej, zaszyłam się w ogrodzie. W altanie w czasie remontu rodzice zamienili spróchniałe, drewniane ławki, na miękkie siedziska, dlatego wystarczyło podłożyć poduszkę pod plecy, okryć się mocno kocem, ciasteczka postawić w zasięgu ręki i już czułam się jak w raju.
Otworzyłam dziennik na pierwszej stronie i zaczęłam czytać, w międzyczasie podjadając ciasteczka. Już po chwili zorientowałam się, że dziennik nie zawiera tajemniczych przepisów na wywar z żaby ani wspomnienia z sabatu podczas pełni księżyca. Wszystkie zapiski, oprócz nielicznych, niezrozumiałych zdań, dotyczyły jej zwyczajnego ludzkiego życia. Opisywała swoje relacje z najbliższą rodziną. Wszystko co czuła po śmierci męża i wyjeździe córki, życie miasteczka i wydarzenia. Jej wpisy nie były regularne. Czasami pisała kilka dni pod rząd, po czym następowała długa przerwa.
Pierwsza wzmianka o mojej rodzinie pojawiła się dopiero w 1915 roku. Brynn opisywała wielkie wydarzenie, jakim był ślub Morgany O'Shanley, dziewczyny zaledwie osiemnastoletniej z dużo starszym Amerykaninem, Alastarem Connelly. Kiedy przekręciłam na następną stronę, dowiedziałam się, że Brynn, bo przypuszczałam, że ona jest autorką, miała niewiarygodny talent. Na czystej stronie widniał rysunek dziewczyny. Strzelałam, że w moim wieku. Była wysoka i szczupła, włosy miała spięte na czubku głowy, a w nie wczepiony długi welon. Na sobie miała szeroką suknię z gorsetem, układającą się w fałdy koło jej stóp. W rękach trzymała bukiet. Nie musiałam nawet znać jej nazwiska. Znałam tę twarz aż nazbyt dobrze - co rano spoglądałam na nią w lustrze. Niewiarygodne jak bardzo byłam podobna do Morgany. Te same wielkie oczy i długie rzęsy, kształt twarzy i ust. Jakbym patrzyła na siebie. To był jedyny wizerunek Morgany. Nie zachowało się żadne zdjęcie, żaden obraz, który by ją przedstawiał. Tak wszyscy myśleli. Kto by przypuszczał, że stara, wioskowa czarownica pozostawi po sobie coś, za co będę jej wdzięczna dozgonnie.
Największym problemem tej rodziny, mojej rodziny, była przeszłość. Nikt o niej nie wspominał. Oczywiście, mama często zabawiała mnie i znajomych opowieściami o moim dzieciństwie, o swojej młodości, o życiu przede mną i ojcem. Ale tata nigdy tego nie robił. Jeżeli chodziło o jego przeszłość, jego dzieciństwo czy przodków, nigdy nic nie mówił. Historia dalsza niż poznanie moich rodziców była tematem tabu. Nie wracało się do tego. A już szczególnie do Morgany i Alastara. Wiedziałam tylko tyle, że mój dziadek i jego ojciec pokłócili się, gdy dziadek był już dorosły. Niedługo później Alastar zmarł, dom w Irlandii przeszedł na dziadka, który ożenił się z babcią i urodził się mój ojciec. Tyle jeżeli chodzi o historię mojej rodziny.
- Tutaj się schowałaś - usłyszałam nagle. Odwróciłam się. W wejściu do altany stała moja matka, otulając się szczelnie swetrem. Przesunęłam się, żeby mogła usiąść obok mnie.
- Molly wygoniła mnie z kuchni. Podkradłaś jej trochę ciasteczek, mi nie pozwoliła - powiedziała, sięgając do miski. - Co czytasz? - zapytała, wkładając jedno do buzi.
- Shannon dała mi pamiętnik Brynn O'Neil.
Brwi matki podjechały do góry.
- Zaczęłaś interesować się czarami? - zapytała.
- Zwykła ciekawość - odparłam. Choć matka zawsze stawała po stronie ojca w naszych małych sporach, kiedy nalegałam, żeby opowiedział mi cokolwiek o swojej rodzinie, miałam wrażenie, że nie aprobuje tego. Może warto było to wykorzystać. - Brynn opisuje swoje życie i to, co się dzieje w miasteczku. Miała też niesamowity talent. Spójrz.
Podsunęłam jej pod nos rysunek Morgany. Nagła bladość na jej twarzy powiedziała mi więcej niż słowa.
- Jest świetny, prawda? To niesamowite jak bardzo jestem podobna do Morgany. Prawie jak bliźniaczki.
- Tak, to prawda - czy matka zdawała sobie sprawę, że szeptała?
- Ale ja nigdy nie zdecydowałabym się na ślub w tak młodym wieku. Morgana miała tyle samo lat co ja teraz. Nie wyobrażam sobie tego.
- To były inne czasy.
- Nie przesadzajmy, nie mogła poczekać jeszcze kilku lat? Co takiego było w Alastarze, że za niego wyszła?
- No wiesz, był przystojny, bogaty, do tego Amerykanin - rzuciła, ale w jej głosie wyczuwałam pewną sztuczność. - Kiedy przyjechał, każda dziewczyna w mieście chciała się z nim ożenić.
- Nie wyszłoby im to na zdrowie - mruknęłam. - A czemu on wybrał Morganę?
- Była bogata, z dobrego domu, piękna jak sama widzisz - w tym momencie na jej twarzy pojawił się mały uśmiech. - On chciał mieć taką żonę.
- Skoro tak bardzo jej chciał, dlaczego nie ma żadnego obrazu Morgany albo ich obojga?
- Chcieć a kochać nie zawsze znaczy to samo. Alastar lubił żyć wygodnie, otaczać się pięknymi rzeczami. Morgana była dla niego właśnie taką piękną rzeczą. Błyskotką, którą można było pochwalić się ludziom. Póki była posłuszna i robiła co on chciał, wszystko było w porządku. Gdy zaczęła się sprzeciwiać...
- Co? Co robił? - zapytałam nie mogąc znieść milczenia matki. Wreszcie udało mi się rozwiązać jej język. Wreszcie zaczęła mi coś opowiadać. Nie mogłam pozwolić, żeby przerwała w takim momencie. Ale ona jakby nagle obudziła się, i zorientowawszy się, że powiedziała i tak za dużo, zamknęła się.
- Nic, i tak za dużo powiedziałam. Nie powinnaś w ogóle się tym interesować. To było dawno temu Morgause.
- Ale...
- Dosyć - choć nie krzyknęła, w jej głosie pobrzmiewała pewna stal. Nic więcej mi już nie powie. W tym momencie wściekłam się. Odrzuciłam koc, tym samym zrzucając miskę na podłogę i ruszyłam ku wyjściu z altany. Odwróciłam się jeszcze na chwilę.
- Nie, to ja mam dość. Nikt nigdy nic nie mówi ani o Morganie, ani o tym co się stało. Mam dosyć tych ciągłych tajemnic! Czego wy się wszyscy tak strasznie boicie?
Nie czekając na odpowiedź odwróciłam się i wróciłam do domu.
*
Godzinę przed planowaną imprezą zaczęłam się szykować. Ubrałam się ciepło jako, że na klifach o tej porze roku było przeraźliwie zimno, nawet mimo ogniska i koców. Umalowałam się mocniej niż zwykle, włosy rozczesałam dokładnie, w uszy wpięłam kolczyki. Zarzuciłam kurtkę na bluzę, telefon schowałam do kieszeni i wyszłam z pokoju. Zbiegłam na dół, nie oglądając się na nic. Wciąż byłam wściekła. Otwierałam właśnie drzwi, kiedy usłyszałam głos matki.
- Morgause, gdzie idziesz? - Jillian stanęła w drzwiach salonu. Na jej twarzy nie było widać śladu po naszej kłótni; jakby w ogóle się nie zdarzyła.
- Na imprezę – odparłam krótko. Zerknęłam w bok; Gwen stała już przy furtce i machała do mnie ręką. Oczekiwałam sprzeciwu, kategorycznego zakazu. Byłam w takim nastroju, że z przyjemnością odszczeknęłabym się matce. Nie wzięłam tylko pod uwagę, że moja matka była nieobliczalna, nie dało się przewidzieć co zrobi. I tym razem zaskoczyła mnie skinieniem głowy, uśmiechem i krótkim : baw się dobrze. Wpatrywałam się w nią chwilę. Miałam wrażenie, że w jej oczach widzę wyzwanie. Prowokowała mnie, żebym na nią naskoczyła. Ale w końcu byłam córką swojej matki.
- Dzięki – rzuciłam tylko i zamknęłam za sobą drzwi. Szybkim krokiem przemierzyłam odległość od domu do furtki. Gwen objęła mnie szybko, entuzjazm aż wyciekał z niej porami.
- Ale fajnie! To już! Tańce, ognisko, chłopcy! - zanuciła wesoło. Chwilę później i mnie udzielił się jej entuzjazm i razem ruszyłyśmy wzdłuż klifów.